m. krajewski / liczby charona
zauroczyłem się nimi.
przedwojennym Lwowem, po którym pozostały okruchy w postaci
brudnych szyldów, na wpół wytartych nazw ulic na tynkach starych kamienicach.
manierami, po których tak jak po tamtej polskości próżno
szukać śladu.
w końcu ludźmi, ludźmi tamtego miasta i ludźmi tamtego czasu
– nawet charakternymi baciarami, dziwkami, analfabetami, wróżkami, konowałami, pijakami,
morfinistami…
zauroczony nimi spaceruję ulicami lwowa sprzed końca świata.
przyglądam się wszystkiemu ze zdziwieniem właściwym komuś wyrwanemu spod dyktatu
elektroniki, kto dusi się rozładowanym powietrzem, kto nerwowo poszukuje swoich
współrzędnych, nie potrafiąc się prawdziwie zagubić.
w tym samym czasie drugi ja spaceruje ulicami miasta bez
duszy, miasta któremu tą duszę brutalnie wyrwano. miasta duchów.
sam nie wiem, który jest prawdziwy. który ja i który lwów.
chodzę po śladach wyrzuconego z policji komisarza Edka
Popielskiego, śladami pięknej panny Sperlingówny, śladami Hebraisty. te ślady
plączą się niemiłosiernie, krzyżują, żeby za rogiem rozejść się każde w swoją
stronę.
idę i ja – w swoją stronę – na wódkę i lwowskie specjały do którejś
z tanich tancbud. posiedzieć w trochę samotności, podsłuchać opowieści, które
kiedyś żywe i palące utonęły już w odmętach styksu.
utonęły na zawsze. potem siedzimy już siedzimy w tróję: ja,
historia i zagadka. pijemy tak, żeby wtopić się w pijackie tło tego miejsca.
dwie, trzy karafki dobrej, schłodzonej trucizny. i znowu to uczucie melancholii
wywołane obecnością tych dwóch niesamowitych dam. tak mija pierwsza noc w
mieście duchów.
budzę się. dzisiaj znowu zabił. znowu wysłał list zawierający
bezsensowny zbitek hebrajskich liter.
kim jest hebraista, kim jest syn jutrzenki?
wódki, więcej lwowskiej wódki!